sobota, 8 października 2011

A może trochę mojej pisaniny?


 PROSTA HISTORIA 
Pierwsze opowiadanie mojego autorstwa 
Powstawało od czerwca do września 2009 roku


Fragment pierwszego rozdziału:

    Tego dnia wszystko, ale to wszystko poszło nie tak… Za jakie grzechy, się pytam? Może w poprzednim życiu za mocno nawywijałam? Bo przecież teraz jestem całkiem grzeczna… No prawie! A może po prostu pech to moje drugie imię? Dobrze, dobrze… ale od początku…
    Dzień zaczął się nawet nieźle… Nic nie zapowiadało katastrofy… Słoneczko, ciepełko, ptaszki śpiewają… jednym słowem: cud-miód.
    Maszerowałam, jak zwykle do szkoły, okazując więcej entuzjazmu, niż rzeczywiście odczuwałam, żeby jakoś podnieść się na duchu. Wszyscy wiedzą, jak jest… kto lubi szkołę? Chyba tylko nieliczne wyjątki, choć ja akurat nie znam nikogo takiego… Zastanawiające! A może wcale nie ma wyjątków od tej złotej zasady?
    Nieważne! Tak więc – szkoła! Nie byłoby może tak źle, gdyby nie widmo matury wiszące nad głową. Nauczyciele dostawali jakiejś paranoi… A ten obłęd, oczywiście, odbijał się na nas, biednych szarych „żuczkach”, które nie powinny robić nic innego, jak tylko zakuwać do tego, jakże przereklamowanego, egzaminu! Dojrzałości! Phi! Co podwójna klasówka połączona z kilkoma odpowiedziami ustnymi ma wspólnego z dojrzałością? Od jakiegoś czasu zadaję sobie to pytanie… ale jakoś żadna siła wyższa nie chce mnie oświecić… O siłach „niższych” nie wspominam, bo kogo miałabym o to zapytać? Nauczycieli? Rodziców? A może zastraszonych wizją niezdanej matury – jako tragedii życiowej, licealistów? Przegrana sprawa! Całkowicie!
    Zaraz, zaraz… teraz to się wykreowałam na jedyną trzeźwo myślącą osobę w całym tym zoo… Nie jestem aż tak zadufana w sobie! Na pewno nie!
   Tak więc maszerowałam do szkoły, przetrawiając w głowie jakąś myślową papkę… a tak naprawdę zastanawiałam się, jakby tu przetrwać te kilka najbliższych godzin i nie stracić zmysłów w tym całym przedmaturalnym szaleństwie?
    Na dokładkę w naszej budzie nie było za wiele atrakcji… Spytacie, jakich atrakcji spodziewam się zaznać w ogólniaku? No cóż, żeby chociaż było na kim oko zawiesić, jakieś atrakcyjne „ciacha” mogłyby przemykać korytarzami, można by było powzdychać, a może nawet pośmiać się z dziecinnych podrywów naszych szkolnych ślicznotek. O, to by było dość ciekawe doznanie estetyczne… Lekcja poglądowa jak nie należy zwracać na siebie męskiej uwagi, aby nie zostać wyśmianą przez wszystkich świadków. Ale dość już o tym! Niestety w naszej budzie nie da się doszukać jakichś ciekawych męskich okazów. Koniec, kropka. Smutne, ale niestety prawdziwe.
    A co do innych szkolnych atrakcji… to faktycznie nie umiem się ich nawet domyślić, to znaczy nie wiem cóż atrakcyjnego może być lub zdarzyć się w szkole średniej!
    Na szczęście miałam swoją własną, prywatną emocjonalną podporę w postaci wysokiej, szczupłej blondynki o łagodnych niebieskich oczach, czyli mojej ukochanej przyjaciółki Weroniki. Niech nikogo nie zmyli jej wygląd… Ma dziewczyna nieźle za uszami i chyba właśnie za to najbardziej ją lubię… Wygląd niewiniątka i te jej szalone pomysły.
    Zbliżałam się już do naszego szacownego gmachu szkolnego, gdy doznałam niezbyt łagodnego i przyjemnego, olśnienia. A mianowicie doszłam do wniosku, że woda w postaci deszczu lejącego się na głowę jest nawet dość przyjemna – choć zasadniczo nie lubię deszczu… Skąd u mnie tak trywialne przemyślenia? I zmiana nastawienia do opadów atmosferycznych? To proste! Też zmienilibyście zdanie… Gdyby ta sama woda, choć o dość zmienionej konsystencji i barwie, pochodząca pierwotnie z góry, a obecnie z obrzydliwie brudnej kałuży znalazła się nieoczekiwanie na waszej skromnej osobie… Brrrr.
    To niestety przydarzyło się akurat mnie… I to właśnie tego dnia, gdy zrezygnowałam z ukochanej przeze mnie czerni na rzecz uwielbianych przez Weronikę jasnych kolorów. Nieopatrznie obiecałam jej, że założę coś, jak to ona nazywa – „bardziej kobiecego”, bo po szkole wybierałyśmy się na dobre jedzonko do nowo otwartej, dość ekskluzywnej knajpki. Dlatego teraz, zamiast być odziana w czarne bojówki albo ciemne jeansy i jakąś sportową, i oczywiście ciemną górę, paradowałam w jasnej, jeansowej spódnicy i beżowej bluzce… I obecnie zamiast być tylko przemoczona i może odrobinę ubłocona, czemu zaradziłaby niewielka ilość czystej wody – wyglądałam niczym skrzyżowanie biedronki z Wodnikiem Szuwarkiem! Tragedia! Jak ja się ludziom na oczy pokażę…
    Te myśli, jak i kilka innych z rodzaju tych niecenzuralnych, przeleciały mi przez głowę chwilę po tym, jak jakiś czarny samochód przejechał tuż obok mnie. To oczywiście jest tylko stwierdzenie faktu zaistniałej sytuacji, bo ja na pewno nie powiedziałabym, że on tylko przejechał obok mnie. Ten zasrany gruchot łącznie z, jak przypuszczam, równie „uroczym” właścicielem, spieprzył mój cały dobry humor, a raczej z trudem wyhodowaną i wypielęgnowaną namiastkę dobrego humoru, nie mówiąc już o całkowitej dewastacji mojego stroju. I co ja mam teraz zrobić? Pytałam się w niemej wściekłości!
    No to mam zagwozdkę… Albo wrócę do domu, żeby się przebrać i tym samym zarwę z połowę pierwszej lekcji, narażając się tej upiornej babie, dumnie zwanej panią profesor… Nie był to najlepszy pomysł, bo orłem z matmy to ja nie byłam, a ta wspomniana chodząca perfekcja ledwo mnie tolerowała i dokładanie jej powodów do „gorących” uczuć wobec mnie było kręceniem sobie sznura… Pozostawało mi tylko pójście w tym „artystycznym” stroju na lekcje… Ale ludziska będą miały ubaw! No cóż, dzień zaczynał się urokliwie, nie ma co?
    Gdy doszłam do otwartej szkolnej bramy, co moim zdaniem było określeniem ciut na wyrost, od razu ją zauważyłam, Weronika czekała na mnie przy schodach prowadzących do „jaskini wiedzy”. Nie było to dla mnie zaskoczeniem, zawsze na siebie czekałyśmy – takie papużki-nierozłączki, ale jej wyraz twarzy… gdybym nie była taka wściekła i zdołowana, to pewnie wybuchłabym śmiechem na ten widok.
    Niepowtarzalny!
    Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, gdy powiem, że jej „oscarową” minę wywołała moja skromna osoba, a raczej spustoszenia w mojej powierzchowności… To było raczej oczywiste! Musiałam naprawdę wyglądać jak kupka nieszczęścia… W tym przekonaniu utwierdziły mnie współczujące, a zarazem rozbawione spojrzenia mijających mnie osobników obu płci. Trzeba zacisnąć zęby i jakoś to znieść…
    Zastanawiałam się przez chwilę, jak długo cała szkoła będzie bawić się moim kosztem… Cóż, w tej chwili nie miałam na to żadnego wpływu, więc odpuściłam sobie te dywagacje. Pomyślę o tym jutro… albo pojutrze!
    Ruszyłam w stronę mojej przyjaciółki i w tym samym momencie stanęłam jak wryta. Na parkingu, po lewej stronie stał, a jakże, powód mojego marnego nastroju i wyglądu. Czarne sportowe auto! Nie znam się na samochodach, więc nie pytajcie jakiej marki… ale poznałam je od razu. To był, na pewno, ten sam wózek, który przystroił mnie w tak podziwiane przez tłumy fantazyjne wzory. Uroczo!
    Coś się we mnie aż zagotowało! Stałam na środku placu, zaciskając pięści i, jak przypuszczam, byłam bordowa ze złości… Tak na marginesie kolor czerwony całkiem mi pasuje, ale nie koniecznie na twarzy! Stałam więc tak jak słup soli i zastanawiałam się, co mam zrobić…
    Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, była tak radośnie budująca, że aż na chwilę zatraciłam się w marzeniach, ale… No właśnie – ale! Chyba jednak nie powinnam wybijać mu wszystkich szyb…!
    „Mu”, czyli komu – przeleciało mi przez głowę. Czyżby ten palant uczył się w naszej szkole? Ale przecież wcześniej nie widziałam tu tego auta, a raczej nie dałoby się go nie zauważyć… Nauczyciel? Nie! Na pewno nie! Jakiego belfra byłoby stać na taki samochód? No więc kto to taki?
    I właśnie w tym momencie z auta wysiadł bardzo wysoki i, o ile mogłam stwierdzić, po pierwsze przez odległość, a przede wszystkim przez luźną czarną bluzę z kapturem, którą miał na sobie, dość dobrze zbudowany… no właśnie: chłopak? Mężczyzna? Nie widziałam jego twarzy, więc trudno mi było stwierdzić, w jakim był wieku. Zresztą nie widziałam nawet jego głowy, bo miał na nią naciągnięty kaptur od bluzy.
    Natomiast to, że miał zgrabny tyłek, mogę zeznać nawet pod przysięgą – dobrze skrojone i dopasowane jeansy świetnie to uwydatniały. No co? Mam przecież oczy, a on miał na bank najfajniejszą „dolną część pleców”, jaką widziałam… Jego nogom też niczego nie brakowało… Chyba jednak nie był licealistą, bo większość z nich miało nogi jak patyczki lub jak nóżki sarenki, natomiast on… Hmmm… Chciałabym go zobaczyć bez spodni… Oj! Chyba się zagalopowałam!
    Musiałam mieć w tym momencie niezbyt inteligentny wyraz twarzy i oczywiście właśnie wtedy on musiał się odwrócić i spojrzeć prosto na mnie… Miałam tylko nadzieję, że zdążyłam podnieść wzrok na bezpieczną wysokość i obiekt mojej niedawnej lustracji nie domyślił się, co przed chwilą podziwiałam…
    Moja nadzieja szybko okazała się płonna… Co za wstyd! Chłopak spiorunował mnie kpiącym spojrzeniem, co dobitnie świadczyło o tym, że zostałam przyłapana na gorącym uczynku. Jestem całkowicie przekonana, że ponownie byłam czerwona jak piwonia i tym razem na pewno nie ze złości! Wpadka na całego! Jak ja się po tym otrząsnę? No jak?
(...)

Zamieszczony tutaj tekst jest w całości moją własnością (megii24)
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Powielanie, kopiowanie i rozpowszechnianie bez pisemnej zgody autorki - ZABRONIONE.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz